Dzień 17 - Mogło być gorzej

    17ty dzień na szlaku zaczynamy bardzo wcześnie. Tego dnia muszę się pożegnać z Weroniką, a sam udać się z powrotem na szlak. Właściciel podwozi nas najpierw na dworzec PKP, gdzie z lekko zeszklonymi oczami żegnam się z narzeczoną, a potem już tylko do samej granicy z Czechami, gdzie zaczynam jeden z bardziej męczących odcinków na trasie. 

    Pogoda od samego początku nie dopisuje. Już 10min od wyjścia na szlak jestem zmuszony wyjąć płaszcz z plecaka i narzucić na siebie. Nie pomaga też fakt, iż szlak od samego początku wiedzie mokrymi od deszczu łąkami, więc buty wraz ze skarpetami nie pozostają suche na długo.

Niedługo po opuszczeniu Lubawki. Mokro.

W oddali Góry Krucze. Tam byłem wczoraj.

     Szlak od Lubawki wzdłuż granicy z Czechami, to grupie FB, która zrzesza sympatyków GSS2.0, trasa wręcz legendarna.  Nie bez powodu ten fragment został nazwany ‘lubawską dżunglą’. Zarośnięta i wąska, momentami na szerokość buta ścieżka to istna przeprawa przez dzicz. Chwilami łatwiej jest iść wzdłuż słupków granicznych, wokół nich przynajmniej ktoś raczył powycinać wysoką trawę i krzaki. Zastanawiam się, czy ktokolwiek tędy chodzi, czy może jedynymi osobami, które do tej pory tędy szły był Michał, który wyprzedził mnie kilka dni wcześniej, czy Bartek, z którym się ‘nie minąłem’. Nie pomaga duża ilość wody, której ciągle przybiera przez siąpiący deszcz. Z niektórych fragmentów ścieżki robią się wręcz małe potoczki, które sprawiają wrażenie płynąc wzdłuż jakiegoś wytyczonego koryta, a przecież to jest wytyczony przez PTTK szlak…

Jedyny udokumentowany jakkolwiek fragment przejścia przez 'dżunglę'.
  

     Po 2-3h przedzierania się przez gęstwinę i używania pod nosem samych (nie)cenzuralnych słów oznajmiających rzecz jasna tylko spokój i opanowanie, docieram do rozdroża przy granicy, na którym spotykam dwóch Czechów, którzy podobnie jak ja, ostatnie kilka dni spędzili na szlaku. Nie wiem, czy bardziej zrezygnowany jestem aurą ja, czy oni, bo okazuje się, że te kilka dni deszczu zmęczyło ich na tyle, że rezygnują całkowicie z przejścia szlaku i wracają do domu. Nie wpływa to jakoś budująco na moje morale, jednak mam świadomość, że pokonałem do tej pory ok ¾ trasy i w takim momencie już po prostu nie mogę odpuścić. Rezygnuję też po czasie z nałożonych na stopy worków foliowych, w których stopy przy szybkim tempie marszu i większym zmęczeniu czują się jak człowiek pozostawiony w nagrzanym od słońca samochodzie, w którym nie może ani otworzyć drzwi ani okien. 

Może chmury się uniosą na tyle, aby było coś widać? Może przestanie padać?

Rzeczywiście, przez chwilę pogoda się nawet poprawia, a Karkonosze powoli wyłaniają się z chmur.

Kiedy jednak wychodzę wyżej w chmury, wraca deszcz i mokre szlaki.

    Po godzinie docieram do schroniska na przełęczy Okraj. 30minutową przerwę poświęcam na serwis stóp, ciepły posiłek i rozmyślanie nad sensem istnienia. Za oknem pada, wieje, w oddali nie widać nic poza chmurami. W takiej mało przyjemnej aurze przychodzi mi pokonać ostatnie 12km do Leszczyńca, który stanowi tego dnia moją miejscowość docelową. W około 3h, z małymi przerwami na wielokrotne zakładanie i sciąganie płaszcza dochodzę do noclegu. W międzyczasie nie dzieje się specjalnie nic, bo nic też nie widać.  

Szlak prezentuje bardzo różny charakter. Są i kamieniste ścieżki, o tyle dobre, że nie tworzą się na nich kałuże.

Momentami bardzo przyjemnie się idzie.
   

Innym razem brakuje czegokolwiek, na czym można postawić stopę bez wpadania w błoto. Słów też brakuje.

    Ciekawsze rzeczy natomiast czekają na mnie w małej kawalerce, którą mam wynajętą na najbliższą noc. Otóż oprócz telewizora z Netflixem i bardzo dobrego standardu wykończenia i wyposażenia, na potrzeby ogrzania się po takich właśnie mało przyjemnych dniach, jest postawiony w rogu pokoju mały piec, tzw ‘koza’, w której chwilę przed moim wejściem napalił właściciel. Idealne wprost warunki do suszenia butów i ubrań, a i można się przyjemnie ogrzać. Trochę sugerując się pomysłem właściciela, na wierzchu kozy kładę kilka dużych drewienek, na których znowu postanawiam położyć obrócone podeszwą do góry buty. Rozkładam więc tak, jak być powinno, obok stawiam krzesło przewieszone świeżo wypranymi ciuchami. Po tym wszystkim, zgodnie z utartym już schematem, idę wziąć prysznic. Wychodzę z łazienki, momentalnie dostaję po twarzy nienaturalnym zapachem, który z początku wydaje mi się być po prostu specyficznym aromatem palenia w piecu. Po kilku minutach i krzątaniu się po mieszkaniu, podchodzę do kozy, na które obrócone do góry nogami buty tracą właśnie swoje plastikowe mocowania do sznurówek… Plastik, z którego uchwyty są wykonane, zmienia swój stan skupienia, a zamiast ciepła i wysuszonych butów mam smród w mieszkaniu i buta (na szczęście jednego), którego od tego dnia już nie mogę normalnie wiązać. Mija godzina, zanim pokój udaje się przewietrzyć. Zamówiony na dowóz kebab i naprawdę lubiany Django Quentina Tarrantino, nie są wstanie jednak w pełni zniwelować niesmak po zastosowanych przeze mnie metodach suszenia butów. Mimo wszystko jednak cieszę się, że jeszcze mam w czym chodzić, bo do końca już raptem 4 dni, a w klapkach, które mam do chodzenia po domu i wokół, Karkonoszy zdecydowanie nie chciałbym pokonywać. 

 

Statystyki
Dystans całkowity: 32.7 km
Czas całkowity: 7:51
Wznios: 1085
Kroki: 40103