Dzień 1 – Trudne wspaniałego początki

    Poranki z reguły są trudne. Budzik ustawiony na godzinę 5tą zwykle nie oznacza, że o godzinie 5:00 wstaje się z łóżka rześkim i wypoczętym. Bywa i tak, że człowiek pobudzonym nadchodzącym większym wydarzeniem pół nocy spędza nad rozmyślaniem kolejnych dni, problemów, pogody, a dzwonek z budzika z telefonu o 5 nad ranem, to tak naprawdę tylko przerwanie tych kotłujących się w głowie myśli, a nie koniec snu. Tak też się dzieje w moim przypadku, z łóżka wstaję półprzytomny, czuję się trochę, jak rozładowany telefon, który choć był podłączony do ładowarki, to tylko na chwilę. Nie pomogła w nocy też impreza w mieszkaniu wynajętym piętro niżej - przez długie godziny musiałem cierpień rytmy bardzo podobne do cygańskich albo disco polo. Nabieram na szczęście odrobinę więcej energii po obfitym śniadaniu, które trochę stawia na nogi. Myję po wszystkim naczynia i zabieram się za przygotowanie do wyjścia. 
 
    Pierwsze poranne pakowanie starałem się dzień wcześniej przygotować w głowie tak dobrze, jak tylko mogłem, jednak moje niewyspanie powoduje, że cały proces już rano wygląda co najmniej komicznie. Co rusz zmieniam schemat pakowania, przesuwam poszczególne części ekwipunku w górę i na dół plecaka, rotując je prawie tak samo, jak pralka przewraca pranie w bębnie. Choć to żmudny dla mnie proces, to ważny, aby najbardziej potrzebne rzeczy były szybko pod ręką. Tego dnia, widząc prognozę pogody, na sam dół plecaka trafia płaszcz przeciwdeszczowy, który przez kolejne dwa tygodnie okaże się chyba najmniej potrzebnym na trasie przedmiotem. Na samej górze wkładam wcześniej przygotowane drugie śniadanie i jakieś małe słodkie co nieco, będące na trasie dobrym źródłem energii. 

Początek szlaku. Most w Bardzie z widokiem na Nysę Kłodzką i pobliskie Góry Bardzkie.

    Tego dnia mam według nawigacji do pokonania niecałe 30 kilometrów po Górach Bardzkich. Szlak zaczyna się przy moście jakieś 15min od miejsca noclegu i co ciekawe, też na moście 516 kilometrów dalej, w okolicy Świeradowa Zdroju, się kończy. Trasa już od początku pokazuje pazur, kiedy raptem kilkaset metrów od startu zaczyna piąć się mozolnie w górę. Przez ostatnie kilka miesięcy przed wyjazdem wyobrażałem sobie właśnie te pierwsze momenty na trasie, jak się będę czuć, czy będzie stromo, czy ciężko, czy już na początku będę myśleć o kupnie biletu powrotnego. Kiedy jednak po pierwszych podejściach, pierwszym wysiłku, pokazują się też pierwsze widoki z góry na dolinę, jakiekolwiek zwątpienie, nawet jeżeli było, to zostało stłumione już w zarodku.  

Rzut okiem na Bardo z obrywu skalnego. Pierwsze podejście mam za sobą. Jeszcze tylko 515 kilometrów.


     
Widok z wieży na Kłodzkiej Górze (757m). W oddali majaczy Szczeliniec, do którego powinienem dotrzeć w jakieś 9-10 dni (aby nie było zbyt łatwo - nie w linii prostej).

      Szlaki w górach to jednak nie tylko ładne widoki, zachwyty i szeroka ścieżka. Prędzej czy później musi się pojawić coś, co nie spotyka się delikatnie mówiąc z naszym entuzjazmem. Po kilku godzinach od rozpoczęcia szlaku dochodzę do góry, zwanej ‘Ptasznikiem’. I choć nie spotykam na niej wielkich pająków, to na pewno wita mnie zarośniętą wręcz momentami amazońską dżunglą, nieskończoną ilością pajęczyn i wszelkiego robactwa spadającego z góry czy lecącego z boku (nie wiem, co działo się na ziemi, wolałem nie sprawdzać). 
 
Ptasznik. Lubimy zieleń. Ale nie w nadmiarze. W kadrze zmieściła się jeszcze mucha.

I to wszystko w towarzystwie dziesiątek, jak nie setek radośnie kręcących się wokół mnie much, których żadnymi sposobami nie udaje się odgonić. Lecą do nosa, uszu, próbują siadać na twarzy i wszędzie, gdzie tylko są w stanie znaleźć część ciała, która utrzymuje się w jednej pozycji. Na szczęście przeklęte chaszcze wraz z wszelakiej maści latającą i pełzającą fauną udaje mi się bez większego uszczerbku na zdrowiu (choć może na psychice już tak) opuścić. Schodząc z góry, robię jeszcze przerwę na dość późne drugie śniadanie, szczególnie przyjemne po trudnościach Ptasznika i kieruję się już do wyjścia z lasu. 
 
Fragment zejścia z Ptasznika. Nieskończona ilość pokrytych mchem głazów. Ładny widok.

    Zaraz po przerwie na śniadanie czeka mnie dość odczuwalna zmiana. Droga z często bardzo zarośniętej, ale też dość zacienionej, wychodzi na otwarty teren,  od teraz wiedzie szutrową ścieżką, aby potem zamienić się w szeroki i równy asfalt. Idealne warunki do tego, aby spotęgować odczuwanie upału, który wydaje się potwierdzać poranne prognozy pogody. Jest południe, ja idę na północ, więc cień rzucający przez nieliczne krzewy i drzewa nie za wiele tutaj pomaga, a jedyny cień tworzę ja sam. Ostatnim ratunkiem przed roztopieniem się w słońcu ratuje mnie tylko dość pokaźnych rozmiarów kapelusz kupiony na tydzień przed wyjazdem i dość częste przerwy w nielicznych zacienionych fragmentach na szlaku. Wody z bukłaka w takich warunkach ubywa w zastraszającym tempie. Bukłaki, poza swoimi zaletami, w tym wygodą korzystania, mają jedną zasadniczą wadę – nigdy nie wiadomo, ile pozostało wody, bo są schowane głęboko w plecaku, więc kończy się to szybszym, niż planowane zużyciem całego zapasu płynów. W tym momencie pozostaje mi ‘jedyne’ 3 kilometry do końca. 
 
Jedyny cień, jaki udaje mi się znaleźć.
 
    Po południu, po ponad 30 kilometrach na trasie, docieram do Złotego Stoku, miejscowości, w której mam zaplanowany nocleg. Na niemałym już deficycie płynów wpadam do pierwszego napotkanego sklepu i biorę zimną puszkę coli. Gasi ona na chwilę pragnienie i trochę schładza. Taka puszka na szczęście wystarcza, aby dotrzeć dziś do mety.

    Tego wieczora – obiad, pranie, suszenie, zakupy, przygotowanie jedzenia na kolejny dzień, aby rano zająć się tylko i wyłącznie śniadaniem i nie tracić czasu na niepotrzebne czynności – schemat, który powtarzać się będzie z mniejszymi lub większymi zmianami przez kolejne 20 dni. Zamieniam też słowo z właścicielką przybytku, przy okazji zostaję obdarowany ekologicznymi pomidorami i jajkami. Nie wiem, czy to z litości nad strudzonym wędrowcem, czy to po prostu gościnność. Nie zmienia to natomiast faktu, że są bardzo dobre, a kolacja uzupełniona kilkoma sklepowymi dodatkami, przypomina prawie w całości to, co mam na co dzień w domu. 

Namiot i spanie pod gołym niebem? Na pewno nie dziś😅

    Pierwszy dzień to przetarcie szlaku dosłownie i w przenośni. To poznawanie nowych miejsc, sprzętu w plecaku i uczenie się korzystania z niego w sposób najbardziej optymalny. To także poznawanie swoich możliwości, przesuwanie granicy wytrzymałości i cierpliwości jeszcze dalej, co będzie towarzyszyć właściwie do samego końca i zdecydowanie będzie potrzebne.

Statystyki
Dystans całkowity: 30.8 km
Czas całkowity: 7:43
Wznios: 1261m
Kroki: 41899