Dzień 16 - Czy deszcz, czy zawierucha, liczy się pogoda ducha.

    To pierwszy i niestety ostatni dzień na szlaku GSS 2.0, który mogłem przejść razem z narzeczoną. Wtorkowy wczesny poranek wita nas mglistą i deszczową aurą, którą zestawiam się z upalnym popołudniem i zastanawiam się, co z tego jest gorsze. Wychodząc tego dnia rano z domu nie nakładamy jednak płaszcza, tylko lekkie kurtki, które na taką ilość spadającego deszczu jeszcze są wystarczające, bo deszcz nie wydaje się bardzo intensywny. Mija około 30minut, zaczynamy już oddalać się od Mieroszowa, a lekka mżawka zamienia się w siąpiący deszcz. Otwieramy plecaki, Weronika szybko wyciąga swój płaszcz, ja natomiast z początku buszuję w górnej części plecaka, aby stopniowo wyciągać wszystko, co w środku – mojego płaszcza brak. Szybka decyzja, wracam z powrotem do mieszkania, gdzie spaliśmy – jedyne miejsce, gdzie mogłem go zostawić. Wiedząc, że już mamy ładnych parę minut w plecy – biegnę. Po dotarciu otwieram drzwi wejściowe, wchodzę do pokoju, w którym się pakowaliśmy, a płaszcz leży sobie pod stołem. Jedyne, co mi teraz przychodzi do głowy, to to, co by się stało, gdybym o braku płaszcza przekonał się nie 30minut od noclegu, a 3 godziny. Ale nie ma co gdybać, zguba się znalazła. 

Choć w deszczu, ale z uśmiechami na twarzy.

    Nie dane nam jest tego dnia podziwiać innych widoków, niż lasu przysłoniętego mgłą i chmurami, z których z upływem czasu spada na trasę coraz więcej deszczu. Nie byłoby właściwie nic złego w tym, gdyby szlak prowadził asfaltem, z którego woda mogłaby sobie swobodnie spływać na bok lub szuter, na którym zwykle przed nadmiar wody tworzą się kałuże. Co innego, gdy ścieżkę stanowią trawiaste zarośla pokryte hektolitrami wody, która przy każdym kroku spada na buty. Dzień wcześniej wiedząc, co nas miało czekać, wpadliśmy na pomysł zakupu worków na śmieci, które miały stanowić barierę nie do pokonania między skarpetą, a przemoczonym na wylot butem. W takich też fioletowych ochraniaczach pokonujemy tereny Gór Kruczych, które choć bez widoków, ale wraz z spowitym mgłą lasem tworzą z lekka tajemniczy, przyjemny jednak klimat.  

Szlak wiedzie po części łąkami.

Łąki to trawy, deszcz i trawa, to mokre buty, mimo prowizorycznych ochraniaczy.

Gdzieś w połowie drogi do Chełmska.

    W drodze do Lubawki, która jest naszym punktem końcowym na ten dzień docieramy do  Chełmska Śląskiego, w którym zatrzymujemy się na kawę i mały ‘serwis butów’. Jesteśmy  pierwszymi klientami jedynej w pobliżu kawiarni, co daje nam trochę swobody w wymianie skarpet na suche i założeniu nowych worków. Przekonujemy się, czym dla stóp są worki noszone przez kilka godzin, cieszymy się, że nikt obok nas (a właściwie bardziej obok mnie) z obcych nie siedzi, bo nie przeżyłby woni i aromatu unoszącego się nad wilgotnymi z przepocenia skarpetami. Na szczęście właściciel kawiarni też trzyma się na dystans, tak jakby widział, przez co na szlaku przechodzimy.  

Nieczęsto na zdjęciach u mnie pojawia się człowiek. Tutaj Weronika w lesie.

A tutaj Weronika na łące.

Ciekawe, co byłoby widać w oddali bez tych nisko zawieszonych chmur...

Ostatni odcinek przed Chełmskiem.


Chełmskie Domy Tkaczy to 11 starych domostw ułożonych jeden obok drugiego, znane pod nazwą 12 Apostołów (Judasz nie zasłużył na swój, więc jest tylko 11)

A to już kawiarnia w jednym z tych starych domów, w której zrobiliśmy przerwę. Tak, to kawiarnia.

    Kolejne godziny nie przynoszą wielkich rewolucji,  pogoda zmienna, raz siąpi deszcz, raz coś się przejaśnia, więc płaszcz średnio raz na pół godziny zmienia swoje miejsce i formę, raz schowany chaotycznie w boczną kieszeń plecaka, raz narzucony jak namiot na głowę. Nie możemy pozostać przy tej drugiej cały czas, bo ilość ciepła, które generujemy idąc szlakiem, niespecjalnie chce przelatywać przez szczelny gumowany materiał, z którego wykonany jest płaszcz.

Krajobrazy w okolicy Chełmska.

Po czasie wchodzimy na Szeroką. Najwyższe wzniesienie w Górach Kruczych po polskiej stronie. Widoki takie sobie.

Stamtąd przyszliśmy. Zbliżamy się już do Lubawki.

     Po około 9-10 godzinach wędrówki w stopach właściwie zanurzonych w wodzie, która trafia do buta i od zewnątrz przez dziury w workach i od wewnątrz, przez wydzielane przez stopy ciepło, docieramy do hotelu. Wcześniej zahaczamy o sklep, robimy małe zakupy i szukamy restauracji. Lubawka nie raczy nas jednak dużym wyborem lokali gastronomicznych, więc zostajemy przy pizzy na dowóz, która tego wieczora trafia na stół w kuchni, będącej do naszej dyspozycji. Od właściciela przybytku wypożyczamy grzejnik elektryczny, nad którym budujemy prowizoryczną suszarkę kładąc na niej przemoczone buty. To nie jedyna zresztą rzecz, o którą prosimy gospodarza. Następnego dnia Weronika musi się dostać na dworzec PKP, a ja z powrotem na szlak oddalony o około 2 kilometry. To niemałe logistyczne i czasowe wyzwanie, więc nie udając zmęczonych pytamy właściciela o możliwość podwiezienia następnego dnia. Trafiamy na szczęście na pomocnego człowieka, bez jakichkolwiek problemów zgadza się podrzucić nas o 4 nad ranem i na dworzec i mnie na szlak. Złoty człowiek. 

Prowizoryczna suszarka na buty.

Kto dobrze zje, ten dobrze śpi. Polecamy pizze.

Statystyki
Dystans całkowity: 25 km
Czas całkowity: 9:50
Wznios: 759
Kroki: 33932